W szkole zawsze kończyło się na jednym i tym samym: Nie nadajesz się. Pod koniec podstawówki dyrektorka powiedziała mojemu ojcu, że nie dam sobie rady w liceum. Pojechałem na egzaminy wstępne. Polski prawie uwaliłem ze względu na ortografię (wtedy nie było jeszcze dyslektyków). Matematyka na 5+. Nigdy nie miałem z nią problemów, ale też nigdy mnie nie zainteresowała. Ale wracam do końca. Na końcu liceum nauczycielka fizyki powiedziała: Pietrzak, ty sobie nie dasz rady na studiach humanistycznych. Idź na fizykę albo matematykę. Nie chciałem iść na matematykę, bo w głowie miałem tylko Stachurę, Kaczmarskiego i Boudelaire’a. Studia wybrałem randomowo, wiedząc z góry, że się do niczego nie nadaję. Na Politologii (i naukach społecznych) radziłem sobie dobrze, ale interesowała mnie tylko filozofia i logika jako jej część. Uwierzyłem w siebie. Może niepotrzebnie. Może się rzeczywiście nie nadawałem. Pracuję jako filozof i jako filozof mam tylko jedno zadanie. W każdej grupie, z którą mam zajęcia, mam z kogoś zrobić filozofa, choćby na chwilę. W każdej grupie znajdzie się przecież ktoś, kto, tak jak ja, do niczego się nie nadaje, a kto do niczego się nie nadaje, nadaje się na filozofa.